Back to Bass Tour

Feb
15
2012
Warsaw, PL
Sala Kongresowa
Share

Sting w Polsce: sala popisowa...

Zobaczyć Stinga, który przyzwyczaił nas do występów na stadionach, w tak niewielkim obiekcie jak Sala Kongresowa, to przeżycie niemal surrealistyczne. Na szczęście stuprocentowo prawdziwe. Choć i tak najbardziej pasuje tu słowo magia.

Sting przybył do naszego kraju z dwoma koncertami trasy 'Back to Bass Tour', na której prezentuje utwory solowe oraz z repertuaru The Police - tyle że robi to w dość minimalistycznej jak na swoje ostatnie poczynania formie. Kilkudziesięcioosobową orkiestrę i efektowny stadionowy entourage zastąpił więc kwintetem muzyków towarzyszących (dwie gitary, perkusja, dwie pary skrzypiec) i oprawą tak skromną, że nie zrobiłaby nawet wrażenia w małomiasteczkowym domu kultury. Ale na szczęście nie o takie wrażenie tu chodziło.

Inaczej niż w trakcie 'Symphonicity', tym razem na scenie rządziła wyłącznie muzyka, podana w czystej, niemal pierwotnej postaci. Koncert przypomniał zasadniczą prawdę na temat szeroko pojmowanego rock'n'rolla. Dobry, płynący z serca rockowy utwór najlepiej broni się w prostej aranżacji, nawet jeśli wzbogaconej brzmieniem skrzypiec. I najbardziej wtedy porywa - widać to było po entuzjastycznych reakcjach osób, które szczelnie wypełniły Salę Kongresową. Wiadomo, że tego rodzaju wydarzenia przyciągają nie tylko fanów, ale naprawdę trudno było wypatrzeć na widowni kogoś, kto byłby obojętny na to, co działo się na scenie. Do tego stopnia, że ochrona początkowo nie mogła sobie poradzić z osobami wstającymi krzeseł i zasłaniającymi widok innym. Udało się to dopiero przy trzecim utworze.

Wieczór miał być wypełniony największymi przebojami, choć z tym sprawa nie była wcale tak oczywista. Sting, wyraźnie zmęczony graniem niektórych swoich szlagierów, pozwolił sobie na kilka dość odważnych pominięć. Zabrało choćby jednego przedstawiciela niezwykle ważnej i popularnej płyty '...Nothing Like the Sun', z 'Englishman in New York' na czele. Było za to kilka utworów mniej oczywistych, jak countrowe 'Love Is Stronger Than Justice' i 'I'm So Happy I Can't Stop Crying'. Prym wiodły mimo to wielkie hity, z balladowymi 'Fields of Gold' i 'Every Little Thing She Does Is Magic' czy 'Every Breath You Take' The Police na czele. Podobała się różnorodność zaprezentowanych utworów – od rocka, a nawet punk rocka, poprzez blues, pop i country, na world music kończąc. Ale także na tej otwartości polega przecież siła Stinga.

Warto dodać, że większość z dwudziestu dwóch zagranych utworów zyskała w porównaniu z wersjami studyjnymi dodatkowej mocy. I tu szczególne słowa pochwały należą się Peterowi Tickellowi, który wyczyniał na swoich elektrycznych skrzypcach nieziemskie wręcz akrobacje – zachwycały zwłaszcza jego popisy w 'Driven to Tears' The Police i 'Love Is Stronger Than Justice', nagrodzone owacjami na stojąco. Skrzypaczka Jo Lawry czarowała także wokalnie, zwłaszcza w 'Stolen Car (Take Me Dancing)', w którym popełniła ze Stingiem kunsztowny duet. Znakomicie prezentowali się gitarzyści - Dominic Miller, współpracujący ze Stingiem od 20 lat, oraz jego 26-letni syn Rufus Miller, a także perkusista Vinnie Colaiuta, godnie zastępujący w utworach The Police Stewarta Copelanda. Słowem – czyste zawodowstwo!

Na nic by się ono jednak nie zdało, gdyby sam bohater wieczoru w jakiś sposób zawiódł czy zaprezentował się na pół gwizdka. Nic podobnego – Sting, który w zeszłym roku skończył przecież 60 lat, zachwycił formą. Mimo że koncert trwał dwie godziny, nie czuć było ani odrobiny zadyszki, grał na basie z precyzją komputera, a jego głos brzmiał równie mocno jak dwadzieścia lat temu - zwłaszcza w finałowym, zagranym jako czwarty bis 'Message In a Bottle', gdy wyszedł na scenę tylko sam, akompaniując sobie na gitarze akustycznej. Okazał się też świetnym frontmanem, z łatwością nawiązującym kontakt z widownią. Część utworów poprzedzał pełnymi humoru i ciepła historiami ze swojego życia. Przed 'The End of the Game' opowiadał o lisie zjadającym kurczaki, a 'Stolen Car (Take Me Dancing)' - o złodzieju samochodów ze zdolnościami telepatycznymi. 'Ghost Story' poprzedził wzruszającą dedykacją dla zmarłego na raka ojca…

A że zabrakło 'Roxanne', 'Fragile' czy wspomnianego "Anglika w Nowym Jorku?" Pewnie będą kiedy indziej. Sting ma przecież w swoim dorobku arsenał takich numerów, że za każdym razem może odpalać inne, a i tak jego koncertowa armata będzie miała olbrzymią siłę rażenia.

To nie był tylko kolejny świetny koncert wielkiej gwiazdy. To był prawdziwy popis kunsztu, profesjonalizmu i radości grania. Cieszy, że mimo upływu lat, rockowe Żądło w ogóle się nie stępiło.

(c) Onet.pl by Paweł Piotrowicz

Comments
0

PHOTOS

img
img
img
img
img
img
img
img